12 miesięcy ćwiczenia wytrwałości i cierpliwości.

52 tygodnie beztroskiej zabawy.

365 dni nauki i rozwoju.

8 760 godzin radości.

525 600 minut pogłębiającej się przyjaźni.

Bajzel jest psem o kontrastowym usposobieniu. W jednej chwili z frywolnie biegającego po ogrodzie psa, zamienia się w księciunia na wygodnej podusi na kanapie, paniczu jeden… Naraz z cwaniaka, co to dumnie pręży się przed kotem, ucieka w podskokach, gdy kicia pokaże pazurki i wymownie syknie. Wraca padnięty po intensywnym spacerze z jęzorem na wierzchu, by chwilę później szukać nowego zajęcia. Jest tak głupiutkim stworzeniem, które tak szybko łapie nowe umiejętności. Wybacza dzień bez treningu czy spaceru, ale mniej wybacza moje błędy popełniane w trakcie dotychczasowego szkolenia. Na zabawkach przy nim zbankrutuję, bo załatwi każdą, dobierając się do jej najsłabszego punktu, ale tyle delikatności i czułości wręcz, którą ma w sobie, dawno nie widziałam u psa (nie licząc filmowej fikcji;).

Ten rok to czas pełen emocji każdej postaci.

„Na początku był chaos…”, później „słowo stało się ciałem” ;). Po drodze, rzecz jasna, były chwile załamania: „bo się nie da”, chwile napięcia: „uda się czy się nie uda?”, chwile wzruszenia, gdy na świat 9 kwietnia przyszło to zaledwie kilogramowe szczęście, chwile niewypowiedzianej radości, gdy to szczęście znalazło się pierwszych raz na moich rękach. Były też chwile złości: „czemu się posikałeś? gdzie się robi kupę??” i słabości: „nie, Bajzel, to nie jest „siad”, nie…”, a także chwile satysfakcji: „taaaakkk, wszedłeś do wooodyy, brrrraaawoo!!”.

Tak mniej więcej określiłabym rok #bajzlu. Był to niełatwy, ale piękny rok.

Jestem tak wdzięczna (i ciągle to będę powtarzać) Bogu, rodzinie, znajomym, wszystkim tym, którzy mieli nawet niewielki wkład w to, że Bajzel jest tu teraz ze mną.

Ta osiemnastokilogramowa kolorowa kulka gęstej sierści, błyskotliwych brązowo-niebieskich oczu z rozpromienionym pyskiem i sercem pełnym miłości, zmusza mnie do radości i wdzięczności.